Kolejny dzień pięknej pogody nie przyniósł od rana dobrego nastroju. Dojazd do trasy pozostawił wrażenie braku mocy i betonowych nóg. Wiedziałem, że muszę ostro uderzyć od samego początku, żeby nie zostać zablokowanym gdzieś z tyłu. Po starcie trzymałem się prawej stronie, było to korzystne ze względu na taki właśnie kierunek pierwszego zakrętu, jednak ludzie jadący z przodu nie czuli chyba woli walki i wszyscy wyprzedzali nas lewą stroną... Po przejeździe przez strefę bufetową wydawało się, że stawka jest już nieco rozciągnięta, jednak nic bardziej mylnego. Na pierwszym zwężeniu wszyscy stanęli i zaczęli iść z buta. Nieco przepychanek i udało mi się zyskać kilka pozycji. Pierwsze okrążenie nie szło zbyt dobrze, tętno cały czas na maxie, jednak po paru kilometrach zaczęły odpadać i zostawać grupki "sprinterów", którzy poszli dobrze tylko na początku. Jakoś przetrzymałem pierwsze 1,5 okrążenia wyprzedzając kilka osób. Dopiero później poczułem moc w nogach i zacząłem naprawdę jechać! Skakałem z grupki do grupki i wyprzedzałem sporo osób. Pod koniec czwartego okrążenia, kiedy już miałem w perspektywie wjazd na piąte doszedł mnie Brzózka i mój cel - brak dubla nie udał się... Utrzymałem się jednak chwilę za nim i dojechałem do kolejnego zawodnika, którego udało mi się jeszcze wyciąć na finiszu.
Trasa mocno obeschła w porównaniu z dniem poprzednim i szło ją pokonać na pełnej prędkości. Dało o sobie znać moje maratońskie podejście. Na sprincie nie jestem zbyt dobry, ale im wyścig dłuższy tym więcej ludzi wycinam. Ostatecznie z czasem 26:23:91 uzyskałem dopiero 84 pozycję na 192 startujących. Nie napawało to optymizmem, rok temu w Przesiece byłem 76.
Po ponad dziesięciogodzinnej podróży autokarem okazało się, że musimy dotrzeć z buta do naszego ośrodka ponieważ zostaliśmy zakwaterowani gdzie indziej niż uam i polibuda, a kierowca wyczerpał już limit czasu jazdy... Na szczęście niektórzy postanowili nam pomóc i jakoś się zabraliśmy. Szybkie rozpakowanie i wyjazd w poszukiwaniu trasy. Jakieś 6 kilometrów przebijania się przez miasto i dotarliśmy do miejsca startu. Uwagę przykuwali wyjątkowo ubłoceni kolarze. Początek trasy to kilka niewielkich górek, następnie odcinek płaski jak stół, ale w morderczym błocie z gatunku całkowicie oblepiających rower i zwiększających jego wagę o 5 kilo... Później dalsza część wypłaszczenia i na koniec znów parę niewielkich górek. Generalnie trasa nie miała dużo wspólnego z kolarstwem górskim, ale ja się nienajgorzej czuję na tego typu odcinkach. Niestety pierwszy dzień na lubelszczyźnie zakończył się zgubieniem okularów na trasie :/
Jak można się czuć dzień po prawie 5,5 godzinnym maratonie w górach? Świetnie pod warunkiem, że masz w perspektywie kolejne dwie godziny upodlenia się na trudnej interwałowej trasie :P Już dzień wcześniej okazało się, że znów zaszczyci nas swoją obecnością Marek Konwa. Całe szczęście, bo nie będzie trzeba jechać wszystkich okrążeń :P Przed startem dowiedzieliśmy się, ze do przejechania jest jedynie 11 kółek... Zwykle na AMW było 7... No nic, łyk czystej kofeiny i ruszyliśmy, na pierwszym błotku udało mi się bardzo ładnie wyprzedzać jadąc przez największy syf :) Znalazłem się przed Zbychem, tuż za Michałem i tak jechałem przez pół okrążenia. Na zjeździe przed amfiteatrem łańcuch spadł na młynek i zakleszczył się tak, że nie szło ruszyć korbą... Podbiegłem na amfi, grzebałem przy tym prawie minutę i wyprzedziło mnie grubo ponad 10 osób... Późniejsza jazda to ciągła pogoń, jednak sytuacja z łańcuchem powtórzyła się znów w tym samym miejscu na 5 lub 6 okrążeniu... W ogóle napęd był tak rozregulowany po Złotym Stoku, że działał jak chciał... W międzyczasie zgubiłem bidon, który upadł na samym końcu jednego ze zjazdów i wszystkich wkuriwał :P Na całe szczęście Wojtek podał mi kolejny :) Marek zdublował mnie dwa razy, a ja nie czułem jakiegoś mega zmęczenia i jechało się całkiem płynnie. Ostatecznie 14 w u-23, gdyby nie sprzęt to mogła by być pierwsza 10...
Zapowiadało się ciekawie. Dzień wcześniej przez pół drogi na maraton lało, a prognozy nie były obiecujące. Już w nocy w naszym "Domu działkowca" strasznie piździło. Od rana nie było lepiej, przed startem krótka rozgrzewka. Drugi sektor w zasadzie nie robił różnicy, gdyż pierwszy był bardzo przerzedzony. Na początek pół godziny podjazdu. Jechało się całkiem dobrze, najpierw Zbychu mi trochę odjechał, lecz później go doszedłem tuż przed samym szczytem. Niestety na zjeździe ktoś przede mną zszedł z roweru i musieliśmy schodzić. W sumie to i tak chyba bym nie dał rady zjechać... Dalsze kilometry to tony błota, sporo szutrów, podjazdy pod potoczki spływające drogami :) Do około 50 km jechało mi się świetnie - Pan liczący osoby krzyknął mi, że jestem 42! Zaraz po przedostatnim bufecie opadłem z sił. Nadziei dodawało mi, że do mety pozostało jedynie około 16km. Starałem się napierać mimo potwornego bólu w mięśniach. Jakoś wczołgaliśmy się na borówkową, na zjeździe nie dało się odpocząć - bardziej trzęsąco niż technicznie, jednak błoto dodawało braku kontroli... Na samym dole upragniony bufet i szybkie pytanie apropo dystansu do mety. Licznik wskazywał jakieś 3 km, jednak Pani na bufecie stwierdziła, że jest około 12... Od tego momentu zacząłem przeklinać jak szewc... Na każdy kolejny podjazd, czy trudny zjazd leciały obelgi :) Na koniec musiała zostać pętla xc, gdzie wszystkich zatrzymywali megowcy schodzący z rowerów... Po pętli jeszcze trochę szutrów, asfalt i upragniona meta! Generalnie to chyba najtrudniejszy maraton jaki miałem przyjemność jechać. Giga: 48 open, 23m2, udało się awansować na 15 miejsce w generalce ;)